Chciałam Wam dzisiaj opowiedzieć, jak i dlaczego, złamałam wczoraj świętą zasadę każdej włosomaniaczki - "NIE UŻYWAJ PROSTOWNICY".
Otóż w Twoim życiu przychodzi taki moment... idziesz na imprezę i chcesz wyglądać jak milion dolców. I właśnie wtedy, wszystko idzie nie tak. Sukienka nie chce ulec temperaturze żelazka i nie prasuje się, kreska na oku wychodzi krzywa, a włosy... no właśnie, włosy - układają się okropnie. Robisz wszystko, co ma pomóc im wyglądać rewelacyjnie, nakładasz olej, emulgujesz, myjesz delikatnie i nakładasz ulubioną maskę. Na koniec wysuszone naturalnie, upinasz w koczki ślimaczki, które zazwyczaj kręciły włosy delikatnie, dziewczęco - ślicznie. Czekasz, robisz te wszystkie rzeczy, które nie wychodzą (wspominana kreska, sukienka, malujesz paznokcie), aż w końcu nadchodzi ten czas - zdejmujesz gumki, rozplatasz koczki, oczekujesz efektu wow, a tu co? KUPA! Jedna, wielka, brzydka kupa, otoczona ptasim gniazdem. Dostajesz nerwicy, ataku paniki (bo musisz wyjść za niedługo i nie zdążysz umyć kolejny raz głowy), spazmów, krzyczysz... i nagle widzisz ratunek. Tak, to ona! Zakurzona i zapomniana prostownica. Myślisz sobie "ale przecież nie mogę, tak dbam o włosy, nie chcę ich niszczyć", ale i "to mój jedyny ratunek, inaczej będę wyglądać jak rozrzucony po polu gnój, nie seksbomba". I włączasz... ustawiasz małą temperaturę, zaczynasz prostować. Z jednej strony czujesz wyrzuty sumienia, że tyle pielęgnacji poszło w piździet i jeszcze dalej, a z drugiej widzisz, jak kosmaty pudel na Twojej głowie, zamienia się w cudowną, wręcz lustrzaną taflę. Kończysz pracę, patrzysz w lustro i KOCHASZ to, co widzisz. I nagle przypominasz sobie, czemu dawniej, tak namiętnie prostowałaś włosy.
Taaak Dziewczyny, story of my life. Byłam niesamowicie zadowolona z efektu wow, który uzyskałam po prostownicy. Nie zauważyłam zniszczeń, bo temperaturę ustawiłam faktycznie niską, nie przejeżdżałam po jednym paśmie dużo razy (max 2), no i zabezpieczyłam je wcześniej silikonowym serum. Wydaje mi się, że gdyby nie fakt, że trochę je dopieszczałam ostatnio, mogłoby być ciężko. Przed samym faktem prostowania - w piątek wieczorem nałożyłam balsam Mrs Potters Aloesową na zwilżone włosy, na to olej ryżowy. Rano zemuglowałam go... sama nie pamiętam czym (haha), umyłam całość Dulgonem dla prawdziwych księżniczek, i nałożyłam moją ukochaną maskę Tołpy na 30 minut. Miękkie, błyszczące, sypkie, wygładzone, bez odstających włosków, idealnie się układające. Cały wieczór (oraz noc), moje włosy były piękne (skromność, tak, tak) i nawet nie musiałam ich przeczesywać, bo nie zbijały się w kolonie ani trochę.
Dobra, wiem, dużo napaplałam... a teraz przejdźmy do dowodów zbrodni. :)
![]() | |
![]() | ||||
A Wy, macie czasem taką chwilę załamania i sięgacie po coś, co znajduje się na czarnej liście włosomaniaczek? + Może znacie sposób na takie wygładzenie, bez użycia tych dwóch gorących płytek? :)
Pozdrawiam,